Strony

niedziela, 30 listopada 2014

Odliczanie

Jest 30 listopada 2014 roku. Pozostał mi równy miesiąc nastoletniości. Czy coś się zmieni? Pewnie nie, i tak już od jakiegoś czasu mówi się, że mam dwadzieścia lat. Zabawnie.
Mama miała rację - z momentem pójścia na studia zacierają się wszelkie różnice wieku. Nie mam pojęcia, kto jest ode mnie młodszy, kto starszy i o ile. Zresztą to już nie ma znaczenia.
Dwadzieścia lat. No tak. I co?
W tym momencie mojego życia jest dobrze, chociaż nie powiem, że prosto i łatwo. Jestem szczęśliwa.
Mam studia, które bardzo lubię, choć nierzadko zastanawiam się, co mnie podkusiło, by pójść na matematykę. Chyba po prostu brak jakichkolwiek innych pomysłów na siebie.
Mam teatr, w którym się spełniam. Nadal gram, choć miałam z tym skończyć kilka miesięcy temu. Moja sztuka miała być tą ostatnią, a jednak tak się wszystko potoczyło, że w ciągu ostatnich tygodni wystawiliśmy dwa kolejne przedstawienia i na luty szykuje się kolejne.
Mam AIESEC, który daje mi poczucie przynależności i tego, że jestem jednak potrzebna. Pochłania to większość mojego czasu i sił, ale jestem dzięki temu taka szczęśliwa!
Mam cudownych znajomych, przyjaciół, którzy zawsze są przy mnie. Nie ma znaczenia, czy akurat bawimy się dobrze na imprezie, czy coś się dzieje złego i trzeba wesprzeć bądź wezwać pogotowie. Potrafią zrobić dodatkowe 80km, by odwieźć mnie do domu i wrócić do Łodzi. 
Mam moją wolność, a zarazem stabilizację i wszystko to, czego oczekuję od życia z drugim człowiekiem.

Spojrzałam na moje postanowienia noworoczne na 2014 rok. 
Całkiem nieźle mi idzie, wypełniłam już kilkanaście punktów z trzydziestopunktowej listy. Niektóre zupełnie przypadkiem i prawie niezależnie ode mnie, nad innymi musiałam się trochę potrudzić, część jest zupełnie nieosiągalna, ale mam jeszcze miesiąc, więc może, może...jakimś cudem.


"Dziedziczka" Karoliny Paradowskiej.




poniedziałek, 12 maja 2014

Żyj!

Żyj teraz. Zajmuj się tym, co jest teraz, a nie przeszłością lub przyszłością.
Spędzanie każdej chwili na rozmyślaniu "Co by było, gdym wtedy...?" albo "Co będzie za jakiś czas...?" spowoduje jedynie, że zamkniesz się na ludzi, na świat, na teraźniejszość. To, co zrobiłeś wczoraj, tydzień, miesiąc, rok czy dekadę temu nie ma żadnego znaczenia. Stało się - no trudno, musisz z tym żyć. Ludzie popełniają błędy. Najwyższy czas się przyzwyczaić, zostawić wszystko za sobą i iść do przodu. Nad przyszłością też nie ma sensu się rozwodzić, planować, bo nigdy nie wiesz, co przyniesie los. 

Żyj tutaj. Dawaj sobie radę z tym, co obecne, a nie z tym, czego nie ma.
Płacz nad mlekiem, które rzeczywiście rozlałeś, a nie nad tym, które zabrudziło całe mieszkanie tylko w Twoich głupich futurospektywnych wyobrażeniach. Radź sobie z problemami, które naprawdę masz i nie wymyślaj kolejnych. Prawda jest taka, że większość powodów naszych zmartwień sami sobie tworzymy - czy to świadomie, czy nie.

Przestań sobie coś wyobrażać. Doświadczaj tego, co realne.
Ten błąd popełniam w kółko i w kółko. Wyobrażam sobie rzeczy i sytuacje trochę zbyt wiele od nich oczekując. Myślę, że pewne wydarzenie miało jakieś wielkie znaczenie, gdy prawda jest zupełnie inna. Trochę to frustrujące, gdy oczekuje się Bóg wie czego, a jedyne do dostajesz to porządny kopniak prosto w dupę.

Powstrzymaj niepotrzebne myślenie. Raczej smakuj i spostrzegaj.
Nie zastanawiaj się nad tym, jakie coś jest lub mogłoby być. Dostrzegaj piękno, słysz piękno, smakuj piękna, doświadczaj piękna, dotykaj piękna. 

Raczej wyrażaj siebie, zamiast manipulować, wyjaśniać, oceniać czy osądzać.
Nie oceniaj. Często pierwsze wrażenie jest mylące; człowieka poznaje się dopiero wtedy, gdy widzi się go w różnych sytuacjach: ze znajomymi, z przyjaciółmi, z rodziną, sam na sam z Tobą. Po jednym spotkaniu nie można określić charakteru człowieka, co najwyżej jego chwilowe nastawienie, tolerancję na głupotę, reakcje na otoczenie i humor. Wiemy tak naprawdę...nic.

Doświadczaj nieprzyjemności i bólu tak samo, jak przyjemności. Nie ograniczaj swojej świadomości.
Zawsze, gdy ma się wydarzyć coś nieprzyjemnego staramy się od tego odizolować, uciec. A to przecież właśnie te złe chwile kształtują nasz charakter i wytrzymałość psychiczną. Uciekając przed niedogodnościami losu stajemy się ciepłymi kluchami nie potrafiącymi poradzić sobie w prawdziwym, dorosłym życiu, które nie zawsze jest usłane różami.

Nie akceptuj żadnego „powinienem” innego niż twoje własne.
Sam stawiaj sobie warunki i cele, dostrzegaj swoje wady i decyduj co masz zrobić ze swoim życiem. Nie słuchaj innych ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej, co dla Ciebie dobre i jak powinieneś się zachowywać. Nie daj sobie wmówić, jak masz żyć, bo nikt za Ciebie nie umrze.

Weź pełną odpowiedzialność za swoje czyny, uczucia i myśli.
Jeżeli coś powiesz lub zrobisz niewłaściwego i mają być z tego powodu wyciągnięte konsekwencje to weź to na klatę. Nie można uciekać od odpowiedzialności, nie bądź tchórzem! W końcu uważasz się za dorosłego człowieka, nieprawdaż? Pogódź się z tym, że popełniasz błędy i nie jesteś idealny.

Poddaj się byciu takim, jakim jesteś.
Nie próbuj się zmieniać dla innych ludzi. Ludzie powinni Cię kochać, lubić, nie lubić, nienawidzić za to, jakim naprawdę jesteś człowiekiem. Twój charakter i upodobania nie mogą zależeć od tego, z kim aktualnie przebywasz. Może być to swego rodzaju charakteropatia, chociaż nie do końca na tym to zjawisko polega. Chcesz być pseudo-charakteropatą?

sobota, 10 maja 2014

Ludzie: mężczyźni w moim życiu.

Ludzie przychodzą i odchodzą, są tylko przez chwilę lub zasiedzą się dłużej, niektórzy pozostają już na zawsze. Nie jest ważne, ile czasu ktoś był przy nas, lecz ile dla nas znaczył i jak bardzo duży wpływ miał na nasze życie. 
Wokół mnie krąży wielu ludzi. Jedni są mile widziani, innych wolałabym już nigdy, przenigdy nie oglądać. Ludzie, którzy wiele dla mnie zrobili, ludzie, którzy mnie zmienili, ludzie, przez których upadałam i którzy mnie podnosili, ludzie, których kochałam i którzy kochali mnie. Ludzie, którzy nadal przy mnie są i którzy już dawno odeszli.
Ludzie.
Mężczyźni. A może nadal chłopcy?

I. Smakował papierosami.
Zamknięty w sobie muzyk, który lubił się urżnąć z byle okazji.
Bez okazji zresztą też.
A jednak coś spowodowało, że pojawił się w moim życiu jako dobra, ciepła osoba. Jako moje prywatne Słońce.
Krewetka.
Minęło sporo czasu. Pojawiał się i znikał, i pojawiał, i znikał...
Nie przeszkadzało mi to. Ten układ i tak był dość zdrowy i spokojny.
Kilka rozmów na miesiąc o niczym po to, by pewnego dnia porozmawiać wreszcie szczerze i coś zmienić.
Zdarza się.
I jest.

II. Jadł moje kanapki.
Powiedział mi, że tylko ludzkie mięso pulchnieje, gdy się je gotuje.
(Tak zaczęliśmy naszą znajomość)
Twierdzi, że nie ma wolnej woli, robi zakłady z Bogiem i mówi ludziom tylko to, co chcą usłyszeć.
Ma wiele masek, ale tylko jedną twarz.
Wcale nie przychodzi tutaj do mnie.
Opowiada historie o rzeźniku i patroszeniu królików.
Śpiewa o wesołym grabarzu i o tym, że tylko bogaci mają dobrą pogodę.
Kocha Nanę i Morfika. I trzeciego imienia już nawet nie pamiętam.
Wciąż wraca.
Choć twierdzi, że musimy się pożegnać na zawsze.

III. Dużo mówił o wolności.
I zawsze tak ładnie pachniał.
Lubię jego pokój i magnesy na lodówce, ale nigdy nie przepadałam za jego kotem.
A on lubi blizny.
Kilka ja mu zrobiłam.
Rzadko się uśmiecha i ładnie wygląda w koszuli.
Zmienił się i zmienił mnie. A może tylko mnie?
Odchodzi i wraca, i odchodzi, i wraca... ale w tym wypadku mi to przeszkadza.
Jest gdzieś pomiędzy.
Najlepszy, a zarazem najgorszy.

IV. Jego doba trwa więcej niż 24 godziny.
Robi pyszną kawę w kubku, z którego nie umiem pić.
Boję się jego czajnika.
Bardzo aktywny, wszędzie go pełno, na wszystko ma czas.
Bywało tak, że tęsknił. Potem już mniej.
Wreszcie ma dziewczynę!
I tak ładnie śpiewa.
Lubię jego psy, a on lubi moją mamę.
Dobrze go widzieć, tylko trochę smutno.

V. Nie pamiętam już jego perfum.
Rzuca we mnie cegłami. Bez nienawiści.
I jeździ super sportowym samochodem starszym "nawet" ode mnie.
Ma groźnego psa, który kiedyś chował się za krzakiem, jak przychodziłam.
I siostrę.
Nie istniał przez dwa lata.
A teraz prezentuje nam, jak porusza się polip.
Boi się mojego taty.

VI. Był fajny.
Teraz mnie wkurwia.
A może nie był fajny?

sobota, 26 kwietnia 2014

I to by było na tyle...


Tak oto dwanaście lat edukacji dobiegło końca. Zakończył się kolejny etap w życiu wielu młodych ludzi. Był śmiech, było wspominanie, nawet uroniłam jedną łzę, ale liczę na to, że nikt nie zauważył. Koniec szkoły.
Pierwszą klasę wspominam najlepiej: jakieś grupowe wyjścia, imprezy, jeszcze nie byliśmy aż tak podzieleni. Przeżyłam wtedy wiele cudownych chwil, miałam wokół siebie wspaniałych ludzi, którzy byli ze mną i w momentach euforii, i w ekstremalnie złym czasie. W wakacje poznałam kilka niesamowitych osób, z którymi nadal utrzymuję kontakt, mimo że dzielą nas setki kilometrów. 
Drugiej klasy nawet nie ma sensu wspominać. Był to najgorszy rok w moim życiu. Rozluźniły się relacje z ludźmi, którzy jeszcze parę miesięcy wcześniej były całym moim życiem, a ja sama tkwiłam w beznadziejnym związku. 
Dopiero w trzeciej klasie odżyłam. Uciekłam z toksycznej relacji, odzyskałam spokój ducha, ponownie nawiązałam kontakt z kilkoma osobami. Chociaż i tak cały mój wolny czas spędzałam na zajęciach koła teatralnego.


Teatr...
To też się już zakończyło. W pięknym stylu! Wczorajszego wieczora miała miejsce premiera mojej pierwszej autorskiej sztuki oraz sztuki mojej koleżanki Bu, dla której jednak nie był to debiut.
Niesamowitą radość sprawił mi fakt, że wśród publiczności obecna była jedna z najważniejszych osób w moim życiu - mój brat. Bałam się jego reakcji, opinii, gdy widziałam, że po premierze idzie w moim kierunku to żołądek zamienił mi się miejscami z wątrobą.


Koniec. 
Dziękuję moim "kolegom po fachu" z kółka teatralnego za wiele wspólnie spędzonych godzin (nie tylko podczas prób).
Dziękuję moim przyjaciołom, którzy nie raz zarwali noce tylko dlatego, że nie mogłam zasnąć i miałam ochotę z kimś pogadać o patroszeniu królików. 
Dziękuję moim kolegom, którzy wydzwaniali do mnie w środku nocy zalani w trupa - powodowaliście u mnie długotrwałe napady śmiechu. 
Dziękuję moim rodzicom, z którymi ciągle się kłóciłam, kłócę i kłócić będę, a jednak mimo tylu różnic poglądów wspierali mnie w każdym aspekcie życia. 
Dziękuję wam wszystkim. Bez was nie byłoby tak zabawnie.


Aaaaaaand that's all, I think. 
Za 9 dni matura. 
Dorosłość. 
Koniec.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Chodźmy razem na kawę...!

Odkąd odstawiłam kawę i czerwone wino dostrzegłam, jak bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywały te dwa życiodajne napoje. Nie wytrzymałam nawet dwóch tygodni. Ach, ta moja silna wola!
Przy poznawaniu nowych ludzi nieraz jest ten problem, że nie wiemy, jak mamy zacząć. Chociaż ostatnio odkryłam, że dużo trudniej jest odnawiając znajomość po kilku latach milczenia. Najlepiej się wybrać razem na kawę. Kawa jest niezobowiązująca - nie ma znaczenia, w jak bliskiej relacji jesteś z człowiekiem, z którym ją pijesz. Czy to jest Twój przyjaciel, kolega, chłopak, szef... Kawa jest dobra w każdej sytuacji i w każdym towarzystwie.

Jakiś czas temu znowu zaczęłam rozmawiać z człowiekiem, z którym przez ostatnie dwa i pół roku mijałam się bez słowa na korytarzu. 
Jak? To bardzo proste - ja gdzieś szłam, on gdzieś szedł... zmierzaliśmy w jednym kierunku. Zaczęliśmy rozmowę o niczym i tak jakoś zostało. Teraz już mogę przyznać, że w sumie to trochę tęskniłam.
Tęskniłam za wspólnym chodzeniem na jedzenie, tęskniłam za wieczornymi rozmowami "do poduszki", tęskniłam nawet za tymi momentami, kiedy zastanawiałam się, dlaczego ja w ogóle się z nim zadaję.
Chcesz mnie wyciągnąć na piwo? Ja proponuję kawę. Chodźmy razem na kawę...!

Spotkałam parę dni temu ciekawego człowieka. Nie mogę powiedzieć, że go poznałam, bo widzieliśmy się tylko raz i zamieniliśmy ze sobą zaledwie kilka słów. 
Ale było coś takiego w jego oczach i uśmiechu, co spowodowało, że bardzo chciałabym go poznać.
Chyba brak mi odwagi.
Prawdopodobnie zobaczę go znowu dopiero za jakiś miesiąc. Szybko zleci - nauka do matury i koło teatralne pochłaniają większość mojego wolnego czasu, nie mam nawet kiedy się nudzić.
Chyba, że może chciałbyś wyskoczyć kiedyś ze mną na kawę...?



sobota, 15 marca 2014

Ona i jej trup.

Zawsze chciała mieć trupa w piwnicy.
Ubierałaby go jak dużą lalkę.
Robiła makijaż.
Układała włosy.
Malowała paznokcie.
Zawsze chciała mieć trupa w piwnicy.
Chodziłaby do niego na obiady czwartkowe.
Kupowała mu prezenty.
Czytała poezję.
Śpiewała piosenki.
Zawsze chciała mieć trupa w piwnicy.
Opowiadałaby mu różne historie.
Zwierzała się z tajemnic.
Pokazywała zdjęcia ciekawych ludzi.
Pytała go o zdanie.
Zawsze chciała mieć trupa w piwnicy.
Ale nie ma piwnicy.
Więc trzyma go na strychu.

poniedziałek, 10 marca 2014

Szkoło... co dalej?

Usiedliśmy na murku pod torami, spuściliśmy nogi nad strumyk, czy raczej rów melioracyjny, wygrzewaliśmy się w słońcu. Towarzyszył nam szum wiatru, wrzaski jakiejś nieokrzesanej dzieciarni, turkot kół przejeżdżających pociągów i zapach palonego tytoniu. Trochę milczeliśmy, trochę rozmawialiśmy. Odebraliśmy po mandacie i poszliśmy dalej.
Jak każdy nastolatek, tak i my, radzimy sobie z wieloma problemami, licytując się, kto ma bardziej przesrane w życiu. Jak każdemu nastolatkowi towarzyszą nam tzw. ból dupy i ból istnienia. Ale prawda jest taka, że wcale nie jesteśmy jacyś bardzo zdołowani - jedynie znudzeni rutyną, która się bardzo dobrze zadomowiła w naszej krótkiej jak dotąd egzystencji.

Jesteśmy teraz na tym etapie życia, kiedy trzeba zadecydować, co dalej. Matura. Matura to bzdura. 
Zostało nam niewiele czasu, co to są 24 dni robocze? A ja czuję, że nadal nic nie umiem. Te dwanaście lat edukacji nie dało mi tyle, ile bym oczekiwała. Wiem, jak zbudowany jest pantofelek, znam sześćdziesiąt wersów Inwokacji na pamięć, pamiętam, w którym roku powstała pierwsza bajka wytwórni Walta Disney'a w kolorze... Po co?
Szkoła jednak nauczyła mnie też wielu rzeczy, których nie miała na celu. Umiem przetrwać około 50 godzin bez snu, umiem wykręcać się od odpowiedzialności za niektóre przewinienia, umiem obmyślać genialne plany zbrodni doskonałych. Gratuluję Szkoło, stworzyłaś wiele takich "dzieci", jak ja. Oby tak dalej! Tworzy się społeczeństwo psychopatów i socjopatów.
Dwadzieścia cztery dni.
Co dalej? Prawo jazdy, CAE, praca, Białoruś, Litwa, Woodstock, własne mieszkanie, studia...
Łudzimy się, że gdy zerwiemy większość kontaktów, które jesteśmy zmuszeni teraz utrzymywać to coś się zmieni. Znajdziemy innych znajomych, przeprowadzimy się do innych miast - każde z nas pójdzie w swoją stronę. Liczymy na to, że studia będą oznaczać dla nas, że wszystko poprzewraca się nam o 180 stopni. Tak głupio chcemy wierzyć, że za te kilka miesięcy będzie lepiej. 
Będzie inaczej.

Ja to się trochę boję. Przeraża mnie ta perspektywa samodzielnego utrzymywania się, mieszkania z dala od matczynego garnuszka, pogodzenia nauki z pracą... a z drugiej strony wyczekuję tego z niecierpliwością.
Pozostało mi 9 i pół miesiąca nastoletności. 296 dni. 
Ta zbliżająca się dwójeczka z przodu w rubryce "wiek" utwierdza mnie w przekonaniu, że decyzja o wyprowadzce i całkowitym usamodzielnieniu się jest jedną z najlepszych, jakie podjęłam w życiu. 

Czasami mam ochotę tak jak Tate Langdon w "American Horror Story: Murder House" pójść do szkoły z karabinem i wszystkich powystrzelać.
Ale potem sobie przypominam, że zostało mi tylko 24 dni.



Ogłoszenie parafialne:
Razem z K. poszukujemy jeszcze 2-3 osób do wynajęcia mieszkania. 
Łódź, Śródmieście, okolice WMiI na UŁ.
Nie spieszcie się, jest dużo czasu.

niedziela, 2 marca 2014

Insomnia


Człowiekowi najtrudniej jest się oszukiwać między 3 a 6 nad ranem. Wtedy też nasze serca zwalniają i coraz bardziej zbliżamy się do śmierci. Ale nie spać o tej godzinie to  jak żyć podczas umierania. Znowu mnie to dopada. 
Bezsenność. 
Noce spędzone na rozmyśleniach, pracach twórczych, rozmowach z takimi, jak ja, dzwonieniu do grzecznie śpiących ludzi tylko po to, by ich obudzić, obmyślaniu planu zawładnięcia światem i bezczynności. Co dzisiaj jest w mojej głowie?


Matura zbliża się wielkimi krokami. Zostały dwa miesiące. DWA MIESIĄCE. Jak to krótko brzmi. 
Nie boję się matury, nie mam czego. Zawsze mogę zdawać w przyszłym roku, nieprawdaż? 
Ale nie, to nie maturą żyję. Chociaż chyba powinnam.
Żyję teatrem. Żyję sztuką moją i Beaty - obie ciężkie, obie psychologiczne, obie przytłaczające. A jednak jest w nich coś takiego, co spodobało się mojej muzie. Więc gramy! Ale to już ostatnie moje podrygi w tym kole teatralnym. Tylko za tym będę tęsknić, gdy skończę tę szkołę. Tylko? Na pewno? 
Dzięki niemu poznałam Weronikę - moją muzę i motywatorkę. 
Dzięki niemu powrócił Artur, za którym strasznie tęskniłam.
Dzięki niemu robię to, co kocham...


Wpadam w stan bezgranicznego szczęścia i euforii. Cieszy mnie kompletnie wszystko, co spotkam na swojej drodze. Nawet mama w złym humorze była dla mnie czymś wspaniałym. Gdybym mogła to tańczyłabym właśnie jakiś dziki afrykański taniec radości.
Ale nie mogę, bo nie mam nogi.


Zapaliłam świeczki, położyłam się na kocu na podłodze, słucham starych piosenek, rysuję.  W tym półmroku wszystko wydaje się być piękniejsze. Nawet mój fotel obrzucony ciuchami wygląda dość majestatycznie.
Rysuję pięknego długowłosego muzyka o smutnych oczach i ciepłym uśmiechu, który potrafi stopić lód.


Patrzę na przesuwające się wskazówki zegara wiszącego na ścianie. 
3:04.
Już się nie oszukam. Przez kolejne trzy godziny będę szczera sama ze sobą. 
Dlaczego nie możemy porozmawiać teraz? Teraz, gdy mogłabym powiedzieć Ci wszystko? 
Bo śpisz. Normalni ludzie o tej godzinie śpią.


Samuel zaczął się znowu odzywać. 
Czego ode mnie chcesz?!

Oh, ironio...

piątek, 21 lutego 2014

Cenny czas

Jesteśmy zabiegani, zmęczeni, zajęci, mamy mnóstwo spraw na głowie, tyle do zrobienia, załatwienia, tyle miejsc do odwiedzenia. Szkoła czy praca, dom, zajęcia. A przecież trzeba jeszcze kiedyś spać! Niestety doba ma tylko 24 godziny.
Codziennie o poranku staram się jak najdłuższy czas spędzić pod kołdrą. Wolę wstać na 15 minut przed wyjściem z domu, a potem pędził na łeb, na szyję, żeby zdążyć niż zacząć się już ogarniać godzinę wcześniej, na spokojnie, bez pośpiechu. Pewnie dlatego za każdym razem rano nie mogę odnaleźć nawet chwili, żeby ogarnąć się, myśleć czy chociaż zjeść śniadanie.
Gdy wchodzę do szkoły zniechęcona już samym jej widokiem żałuję, że jednak nie zostałam w domu i nie wykorzystałam tych kilku godzin na robienie czegoś produktywnego.

Dzisiaj nadszedł jeden z tych dni, kiedy nie jestem w stanie nic zrobić.
Szczerze mówiąc nienawidzę takiej bezczynności. Szczególnie, gdy nie jest ona spowodowana moim lenistwem, a rzeczami, na które nie mam wpływu. Bolesne.
Z moją niesprawną nogą miałam przeleżeć dzień w łóżku. I właśnie tu zaczyna się moja tragedia.
Świadomość, że nie mogę czegoś zrobić powoduje, że właśnie tego najbardziej chcę. Tak więc od samego przebudzenia myślałam wyłącznie o bieganiu, tańczeniu i o tym, jak bardzo chcę iść nad rzekę, połazić po drzewach i zrobić parę dobrych zdjęć.
O, Panie!

Oczywiście niemożność wykonania tych kilku tak prostych i prozaicznych czynności nie spowodowała, że spędziłam dzień bezproduktywnie. Jak można marnować tyle cennego czasu?!
Zajęłam się szyciem, gotowaniem i - w miarę moich możliwości - sprzątaniem. Pomimo zmęczenia po nieprzespanej nocy nie zdecydowałam się na powrót do łóżka. Dlaczego?
Odpowiedź jest bardzo prosta: nie potrafię inaczej żyć niż wyrabiając 200% normy. Oczywiście jak każda nastolatka lubię czasami poleniuchować, ale gdy trwa to zbyt długo zaczynam się denerwować.

Wyczekuję marca.
Wyczekuję kolejnego spotkania.
Pomimo tego, jak wiele rzeczy chcę robić na raz, by wyrobić się ze wszystkim, co mam zaplanowane chcę spędzić trochę czasu leżąc w trawie nad zakolem rzeki nie robiąc kompletnie nic.
Wyczekuję tego dnia, chcę go spędzić z Tobą - pamiętam Cię. Pamiętam Twój głos, pamiętam Twoje oczy, pamiętam, że smakowałeś i pachniałeś papierosami.

A potem wrócę do domu i zajmę się wykonywaniem jeszcze większej ilości czynności, by nadrobić ten czas słodkiego nicnierobienia.
A wszystko to w zaledwie 24 godziny.

piątek, 14 lutego 2014

Kocham - Nienawidzę

Są trzy grupy ludzi: ci, którzy kochają walentynki; ci, którzy ich nienawidzą; ci, którzy mają je totalnie gdzieś. 
Do której z nich należysz Ty?

Jak byłam dzieckiem to uwielbiałam walentynki. 
W podstawówce wszyscy wysyłaliśmy do siebie miłe kartki, więc w okolicach 14 lutego wracałam ze szkoły do domu z teczką pełną uroczych kartek mniej lub bardziej przypominających kształtem serducho. Wtedy jeszcze się wszystkim chciało - wymyślaliśmy wierszyki, przyklejaliśmy naklejki, wszystko robiliśmy własnoręcznie. 
Nadal trzymam gdzieś te wszystkie "arcydzieła" od Laury, Kokota czy Adeli, to bardzo fajna pamiątka.

W okolicach końca gimnazjum/początku liceum przechodziłam przez fazę nienawiści do wszystkich i wszystkiego. W tym tego, jak mi się wtedy wydawało, totalnie durnego, niepotrzebnego i przereklamowanego święta.
Nadal wysyłaliśmy sobie te głupie kartki marnując tylko papier, przyczyniając się tym samym do wycinki drzew. I tak tego samego dnia wszystko lądowało w koszu. Chyba, że rzeczywiście było jakimś arcydziełem, w tym wypadku jest możliwość, że po dokładnym przeszukaniu mojego pokoju nawet można byłoby coś znaleźć.

A jak jest teraz? Teraz nie czuję nic. To zwykły dzień, jak każdy inny.
Dzisiaj walentynki, jak je spędziłam? Siedziałam bardzo długo w szkole - miałam kółko teatralne, szykujemy kolejne dwie sztuki, mamy na to naprawdę niewiele czasu, bo tylko trochę ponad miesiąc. Wróciłam do domu, wskoczyłam pod koc i poszłam spać.
Lubię te dni, kiedy kilkanaście godzin pracuję na najwyższych obrotach, a potem wracam do domu tak miło zmęczona i myślę tylko o tym, że dobrze wykorzystałam dzień.


Generalnie wydaje mi się, że walentynki są zupełnie zbędnym świętem.
Przecież kocha się kogoś cały czas, a nie tylko te jeden dzień w roku.
Ludzie! Kochajcie się! 

Freddie tak pięknie śpiewał o miłości.
Enjoy.




~ * ~
A tak na koniec chciałam się pochwalić cudowną ekipą z koła teatralnego II LO!
Szkoda, że bez Weroniki :(


niedziela, 9 lutego 2014

Ludzie: Weronika: męski charakter - kobieca dusza

Zaczęłam przejmować niektóre zachowania, powiedzenia i elementy światopoglądu od ludzi, z którymi spędzam i rozmawiam przez dość długi czas. Jedną z takich osób jest Weronika - moja współtowarzyszka w ciężkich nocnych rozkminach, moja modelka, moja inspiracja, jedno z moich wcieleń. Tak bardzo się różnimy, tak bardzo jesteśmy do siebie podobne.
W kółko mi powtarza, że ona ma męski charakter, a ja - kobiecą duszę.
Jednakże w jej wypadku jedno nie wyklucza drugiego.
Prowadzi bloga, dzięki któremu można ją trochę poznać. Warto zajrzeć, warto się trochę dowiedzieć.
Tak pięknie pisała o Arturze.

Poznałyśmy się na kółku u profesora Pałosza. Sztuka, teatr, aktorstwo.
Połączyło nas wspólne jedzenie kanapek i "Lekcja" Ionesco.
Wielogodzinne próby i tak samo długie rozmowy o wszystkim i o niczym.
Nie pyta - wysłuchuje, nie ocenia - rozumie.
Boi się zapytać o opinię człowieka, którego tak naprawdę nie zna.
Stresuje się przed każdym występem.

Lubię jak krzyczy.
Ma wtedy taką cudowną chrypę, która Arturowi przypomina mój głos sprzed dwóch lat. Byłaby idealnym głosem Sumienia. Trochę to schizofreniczne.

Potrafi zagrać mężczyznę i kobietę, starca i młódkę, kogoś ważnego i służącą.
Napisałam sztukę specjalnie pod nią, żeby mogła dużo wrzeszczeć na główną rolę kobiecą.
Było to nie lada wyzwanie, gdyż Weronika nigdy nie przeklina. Nigdy.

I przede wszystkim:
wcale nie jest taka oziębła, jak Ci się wydaje.




sobota, 25 stycznia 2014

652 dni

Ile może się wydarzyć w ciągu 652 dni? Ile może się zmienić? Ile rzeczy, stanów i emocji może powrócić? Ile miejsc można odwiedzić? Ile przez ten czas można przeżyć? Ile razy umrzeć? 652 dni.
Przez ten czas poznałam kilku naprawdę wartościowych ludzi, byłam na kilkudziesięciu dobrych imprezach i kilku słabych, z których cieszyłam się wychodząc, zraniłam kilkunastu ludzi, zrobiłam kilka tysięcy zdjęć, z których tylko kilkaset było dobrych, przeczytałam kilkadziesiąt dobrych książek, odwiedziłam kilka pięknych miejsc na ziemi i przeżyłam kilkaset przecudownych chwil.
652 dni temu było dobrze.
To był kwiecień, piątek, już po lekcjach, szłam (a może raczej biegłam?) przez Pabianice po to, żeby zdążyć się spotkać z kimś dobrym. Z jedną z niewielu dobrych osób. I po to, żeby usłyszeć, co ma mi do powiedzenia, chociaż i tak doskonale wiedziałam, co to będzie. I zamiast ładnie wszystko rozegrać - znowu coś popsułam, chociaż wyszło to na jaw dopiero kilkadziesiąt dni później. To takie oczywiste.
Los ironizuje, zakłada klamrę kompozycyjną na moje życie i relacje z ludźmi. Powracają wydarzenia sprzed 652 dni. Dlaczego? Bo wtedy było dobrze. Spokojnie. Najlepiej.

Czemu dzisiaj do tego wracam? 
Sobota popołudniu, jestem sama w domu, oglądam fotografie zrobione kawałek czasu temu. 
Zdjęcia, na których wciąż wszyscy trzymaliśmy się razem, byliśmy dobrą i zgraną ekipą. Co się zmieniło? Tworzenie się nowych związków, rozpadanie starych, migracje z grupy do grupy, odmienność poglądów i zachowań, które wcześniej nikomu nie przeszkadzały.
Każdy poszedł w swoją stronę.

Ostatnio nie potrafię zrobić nic, co miałam zaplanowane na dany moment, dzień, tydzień, miesiąc...
Miałam posprzątać pokój - ugotowałam obiad.
Miałam pisać pracę maturalną - napisałam sztukę.
Miałam wrócić do grania na pianinie - zatrzymałam się na etapie "znam kilka chwytów na gitarę, będę je katować do bólu".
Miałam iść do przodu - cofam się.

Mam szansę nawiązać normalną relację, ale od tego uciekam.
Boję się nowego. Już nigdy nie będzie tak jak 652 dni temu.

środa, 8 stycznia 2014

Wreszcie koniec?

Zapominamy o wielu uczuciach - zapominamy, jak kochać, jak nienawidzić, jak się przejmować, jak czerpać radość. Zapominamy o tym wszystkim, coraz częściej przyjmujemy obojętną postawę w stosunku do świata. Czy człowiek bez uczuć jest nadal człowiekiem? 
Chciałabym wiedzieć, co siedzi w Twojej duszy, bo gdy patrzę Ci w oczy to wątpię w to, że posiadasz serce. Nic w Tobie nie ma. Zimno. Pustka. Obojętność. Obojętność jest gorsza niż nienawiść - wolałabym, abyś wszystko znienawidził. Czy możesz znienawidzić mnie?

Coś zaczęło się zmieniać podczas Sylwestra. Po uświadomieniu sobie, że właśnie skończyłam dziewiętnaście lat, po przeczytaniu wielu wiadomości i przeprowadzeniu kilku, może kilkunastu rozmów zostałam uderzona przez świat kilkoma prostymi prawdami. Właśnie w taki sposób moje wyobrażenia na parę tematów zaginęły gdzieś w nicości i rozpoczął się nieodwracalny proces uświadamiania. Jednak pomimo tego wszystkiego nadal usilnie chciałam wierzyć w wiele rzeczy, nie skreślać ludzi i wspominać chwile, które wywoływały uśmiech. 
Dzisiaj jednak nastąpił przełom. Tak, jakby ktoś bestialsko odciął nożyczkami część mojej podświadomości a świadomość tylko zranił ku przestrodze. W pierwszej chwili zabolało, później ogarnęła mnie apatia. Skończyło się, rozbiło na milion kawałeczków niczym lustro w "Królowej Śniegu" Andersena. Tyle, że w tym wypadku lepiej ich nie zbierać - teraz może być już tylko lepiej. 
Będzie. Odrzuciłam to wszystko, co mnie niszczyło, już nie walczę, już nie krzyczę - przecież nie mam nic więcej do powiedzenia. Mówisz sam za siebie, nie muszę rozumieć Twoich czynów, nie muszę ich nawet akceptować. Ale nie będę się wtrącać, za dużo się zmieniło.
Chyba przestaję ufać ludziom.
Chyba mam już dość.
Chyba chciałabym się zawinąć w kocyk i przeleżeć na kanapie z psami R. i kubkiem kawy cały dzień. Może tydzień. Może miesiąc?

Nie chcę iść na swoją studniówkę. Mogę pójść na każdą inną, ale nie na swoją.
Chce ktoś pójść za mnie? Najlepiej jakaś filigranowa blondynka, ale jeżeli zgłosi się jakiś gruby facet z brodą to też może być.

Zapomniałam jak się oddycha. I czapki ze szkoły też zapomniałam.
Nie przeszkadzał mi deszcz. Usiadłam na krawężniku, rozmawiałam z przyjacielem i mokłam.
Szkoda, że nie było Słońca... chociaż M. mówiła, że rano obudziła ją tęcza.

sobota, 4 stycznia 2014

Szukam świata

Szukam świata, w którym nikt nikogo nie ocenia.
Nienawidzę być oceniana przez ludzi, którzy mnie nie znają. Przez tych, którzy mnie znają zresztą też. Bo kto może powiedzieć, że tak naprawdę,  n a p r a w d ę  mnie zna? Mogłabym podać pewne nazwiska (tak, tak, jest ich o dziwo kilka... aż dwa) ale coraz częściej łapię ich na tym, że paradoksalnie mało o mnie wiedzą. A dla kontrastu mówią wiele "Bo Ty jesteś taka... lubisz to... robisz to... myślisz to... żałujesz tego... chcesz, pragniesz, kochasz, nienawidzisz, smakujesz, uważasz..." tak jakby znali mnie lepiej niż ja sama. A to przecież właśnie ze sobą spędzam najwięcej czasu, to sobie opowiadam po stokroć te same historie, to właśnie z samą sobą dzielę się większością uśmiechów i łez.
Widzicie mnie w szkole wśród ludzi, których nawet nie lubię, w sklepie kupującą jedzenie, którego nigdy nie zjem, na ulicy idącą z kolegą, który mógłby być moim przyjacielem, w mieszkaniu kuzynki wtuloną w pięknego mężczyznę, który nigdy nie będzie mój. Nie wiecie nic, mówicie dużo. Gdzie tu sens? Gdzie logika?

Szukam świata, w którym nikt nikogo nie rani.
Każdy z nas miał choć raz taką chwilę w życiu, gdy wszystko nagle stało się bezsensowne, bezpodstawne i beznadziejne za sprawą jednej osoby. Ktoś, kto daje najwięcej szczęścia może sprawić, że zapomnimy, czym to szczęście jest.
Można ranić na wiele sposobów: słowem, czynem, gestem, nożem. O dziwo, to ostatnie ponoć boli najmniej i najkrócej. Więc dlaczego zamiast przykrych słów i zbędnych nadziei nie używamy broni białej?
Jakiś czas temu Ł. próbował mi udowodnić, że jestem jedną z tych osób, które ranią innych w akcie zemsty za to, że same zostały kiedyś zranione. Wyśmiałam go gorzko i zmieniłam temat. Jednak parę dni później do podobnych wniosków doszedł C. Nie było to do końca to samo, ale ogólny sens i przesłanie kierowało do identycznych wniosków. Co ze mną nie tak? Chyba nie jestem aż tak bezduszna.

Szukam świata, w którym wciąż gra muzyka.
Jestem niepoprawną melomanką. Cokolwiek robię, czytam, oglądam, tworzę muszę słyszeć w tle odpowiednie melodie. Tak jak teraz. Z głośników śpiewa mi Alice Cooper o tym, jak bardzo jestem dla niego zabójczą trucizną, podoba mi się to.
Lubię tańczyć, grać na gitarze, pianinie, śpiewać... wtedy czuję się tak, jakbym była właściwym człowiekiem we właściwym miejscu i czasie.

Szukam świata, w którym człowiek człowiekowi człowiekiem..
Amen.