Strony

niedziela, 24 maja 2015

Słomiany zapał.

Oczywiście ja, jak to ja, zabieram się za wszystko z wielka chęcią, zapałem i przekonaniem, że tym razem skończę to, co zaczęłam. Ehee...

Z czym już tak nie było?

Język francuski - postanowiłam uczyć się sama. Tak bardzo się uczyłam, że aż prawie wcale. Przerobiłam dwie lekcje, które znalazłam w internecie i... na tym stanęło. 
Później pojechałam na tydzień do Francji i w sumie utwierdziłam się w tym, że nie chcę władać tym językiem.

Język hiszpański - również uczyłam się sama. Tu już bardziej
ambitnie i dłużej. Właściwie przez cały pierwszy semestr studiów na każdym wykładzie wyciągałam zeszyt, tablet i się uczyłam usilnie hiszpańskiego.
Cała wiedza, która mi pozostała to wyzywanie ludzi od łajdaków i proszenie o papierosa. Cholernie przydatne!

Muzyka - konkretniej: gitara. Umiem grać. Znam podstawowe akordy, więc wygląda to tak, jakbym umiała grać. Od czasu do czasu siądę do instrumentu i coś tam po brzdąkam, aaale...
Dużo lepiej wyglądała sytuacja z moją gra na pianinie. Chodziłam na lekcje przez 6 lat i rzeczywiście coś z nich wyniosłam. 
O innych instrumentach nie wspominam, bo też jakoś to było.

Bieganie - zanim okazało się, że moja noga nie jest zbytnio przydatna do wielu rzeczy, to miałam biegać codziennie rano. Udało mi się raz. Potem już ciężko było się ruszyć z łózka tak wcześnie. Tak więc zaczęłam biegać wieczorami. To już mi szło trochę lepiej. Z miesiąc. Ale potem znalazłam sobie chłopaka i już wracałam do domu zbyt późno, by jeszcze wychodzić, by polatać po wsi czy lesie.

To samo było z codziennymi ćwiczeniami.
Z jazdą na rowerze.
Z rysowaniem (100 days drawing challenge)...

Czasami mi się wydaje, że z tym blogiem jest tak samo. Coś tam skrobnę raz na jakiś czas, jak sobie przypomnę, albo jak mam się uczyć.


Kumpel zaproponował mi wspólne prowadzenie kanału na YouTube.
Ale chyba wszyscy wiemy, jak by to wyglądało...

czwartek, 7 maja 2015

Bez zmian.

Od kilku miesięcy nic się specjalnie nie zmienia w moim życiu. Studia, AIESEC, praca. I ktoś
No tak, zdarza się.


Porzuciłam teatr, o którym jeszcze niedawno pisałam z takim uwielbieniem. Nie. To jednak nie to, na pewno nie to.
Nie zrozum mnie źle, ja nadal kocham teatr i wszystko, co z nim związane, ale po pewnym przychodzi taki moment, w którym zaczynamy dostrzegać wady tego, co wcześniej idealizowaliśmy. 
(Czy ja nadal mówię o teatrze...?)
Kocham moment, w którym dostajemy nowy scenariusz. Szczególnie, gdy sami mamy sobie wybrać role. Siadamy, czytamy, dzielimy się spostrzeżeniami... Najczęściej się ze sobą zgadzamy. Szczególnie wtedy, gdy każdy z nas dostanie do ręki egzemplarz jakiegoś kompletnego gówna.
Kocham pierwsze próby, gdy jesteśmy na świeżo z nowym tekstem i zaczynają się tworzyć jeszcze raczkujące i nieraz absurdalne, awykonalne pomysły.
Kocham przygotowania przed samą premierą. Sto razy przypominamy sobie, czego jeszcze potrzebujemy. Do niedawna chwytało się za telefon i "Damiaaan... Mógłbyś wziąć z domu...?", później sytuacja zrobiła się troszeczkę zbyt skomplikowana.
I najważniejsze, kocham premierę, kocham patrzeć na moich rodziców siedzących na widowni, na przyjaciół, którzy przychodzą, choć piątkowy wieczór mogliby spędzać inaczej, na pozostałych aktorów, z którymi stworzyliśmy "coś" z kilku słów nabazgranych na kartce papieru.

Nadal trwam na studiach, które czasami doprowadzają mnie do szału, do płaczu i do randomowych podróży gdzieś na koniec Polski.
Poszłam na matematykę nie chcąc być matematykiem.
Poszłam na specjalność nauczycielską nie chcąc być nauczycielem.
Po kilku tygodniach praktyk w szkole podstawowej (nawiasem mówiąc, mojej szkole podstawowej) odkryłam, że to była dobra decyzja. Chcę uczyć. Naprawdę chcę uczyć. I bardzo lubię dzieci.
Może jednak niektóre wybory, które początkowo wydają się totalnie do dupy, po pewnym czasie okazują się bardzo dobre?

Większość mojego wolnego czasu poświęcam AIESEC. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy chciałam to rzucić w cholerę i zrezygnować w połowie projektu. A gdy projekt się kończył, ogarniało mnie uczucie pustki i decydowałam się na następny.
Teraz jest tak samo.
Wkurzam się na siebie. Wkurzam się na masę obowiązków. Wkurzam się na wolontariuszy, z którymi mam rozmawiać na Skype. Wkurzam się na sekretarki w szkołach, które nie chcą mnie przełączyć do dyrekcji. Wkurzam się.
A potem znajduję sobie cel, punkt zaczepienia, i poświęcam mu całą uwagę, kompletnie nie zajmując się tymi wszystkimi innymi rzeczami.
Tak jest też teraz.
Wymyśliłam sobie coś, co chcę osiągnąć i choćbym miała stanąć na rzęsach to tak się stanie!
A co jest najlepszego w AIESEC? Konferencje! Trudno o lepszą zabawę. Trzy dni gdzieś w jakiejś głuszy, dużo alkoholu, wielu fantastycznych ludzi (często też z zagranicy), imprezy tematyczne... 
Czekam z niecierpliwością na kolejną!

~ * ~

A jednak mimo to czasem mam ochotę wszystko rzucić w cholerę.
Najczęściej ogarnia mnie takie myślenie po dłuższych spotkaniach z K. Dotyczy to głównie wszelkich relacji międzyludzkich i związków. Dlaczego?